Strona:PL Waleria Marrené-January tom I 194.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Postanowienie jego było uczynione; szło jedynie o chwilę spełnienia.
— Czyż nie wiesz — wyrzekł — że to, co ty kochasz, i ja kochać muszę? Przysięgam! dzieci twoje będą mojemi dziećmi.
Patrzała na niego wzrokiem pełnym niewysłowionego uczucia, jak wówczas, gdy wyniósł je z ognia. Grube łzy popłynęły jej z oczu.
Te łzy doprowadziły go do szaleństwa.
— Ja nie chcę, żebyś płakała! — zawołał — ja nie chcę cię kosztować łzy jednej. Jeszcze raz przysięgam, że dzieci twoje mieć będziesz.
Nie wątpiła o prawdzie słów jego; wiedziała, iż był tak dumny, że skonałby raczej, niż skłamał. Nie pytała o więcej; wiedziała, że nie przyrzekał daremnie.
On nie poprzestał na tem i mówił dalej:
— Gdyby nie chciano ci ich oddać, znajdę na to sposób; wykradnę je, choćby zpod ryglów i zamków.
Przyszło jej na myśl, że dzieci te nie należały do niej jedynie, że był ktoś, który tym sposobem zostałby zupełnie osierocony; spuściła głowę w milczeniu. Za prawami jego ona przecież przemawiać nie mogła; ona, co sama czyniła mu największą krzywdę, co rozrywała rodzinę — opuszczała stanowisko swoje przy ognisku uczciwego człowieka.
— Czy mi nie wierzysz? — pytał niespokojnie.
— Ja?...
Nie mógł omylić się na wyrazie, z jakim wymówiła to jedno słowo.
— Masz słuszność! — wyrzekł po chwili — nie zawiodłem nigdy nikogo. Więc czego chcesz więcej? czy jest w mocy mojej co więcej uczynić?
Miał słuszność; nie było to w mocy jego, ani w mocy