Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 093.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dziecię, do dworu. Szczęściem drzwi szklanne były otwarte; wszedłem do sali i złożyłem ją na kanapie, nie spostrzegając nawet że w pośpiechu położyłem ją na tych samych poduszkach, gdzie według snu mojego spoczywała Jadwiga. Stałem z załamanemi rękoma, pochylony nad jej zbladłą twarzą, śledząc oddech stłumiony — gdy we drzwiach ukazała się panna Rozalia. Nie było znać na niej zdziwienia ni trwogi, tylko smutne jej oko spoczęło na mnie z niewymownym wyrzutem. Widocznie odgadła wszystko, tajemnica moja przestała być tajemnicą; nie wiem tylko czy umiała ocenić piekielną rozpacz moją, gdy rozszalały bólem, cisnąłem w moich rękach drobne, zimne dłonie Stasi. Wyraz mojej twarzy musiał być straszny, bo panna Rozalia spojrzała na mnie i cofnęła się. W milczeniu wskazałem jej Stasię zemdloną. Zbliżyła się szybko i zmierzyła mnie od stóp do głowy surowo.
— Idź pan już, idź, rzekła drżącym głosem, i tak sprawiłeś tu dość złego.
I nie patrząc nawet na mnie, zadzwoniła, kazała przywołać lekarza i sama poczęła rozpinać suknię Stasi. Ja stałem przy drzwiach ogrodu, pókim nie usłyszał jej westchnienia, póki doktór nie zaręczył, że to lekkie nerwowe wstrząśnienie nie grozi niebezpieczeństwem.
Cały dzień błąkałem się jak szalony po ogrodzie i polach. Nie śmiałem spojrzeć w żadną twarz ludzką; lękałem się Lucyana, Rozalii, a nadewszystko lękałem się spotkać oczy Stasi, pełne rozpaczy, dumy i miłości. Sama myśl powrotu do tego domu, z mojej winy napełnionego cierpieniem, przejmowała mnie dreszczem trwogi; a jednak znajdowałem się w położeniu mordercy przykutego do swojej ofiary; nie wolno mi było uciekać, zostawiając za sobą tylko ślad łez.
Wieczorem, gdym oprzytomniał trochę, ujrzałem się w tym samym parowie, nad którym zatrzymałem jej konia. Powstałem, zbierając myśli, z postanowieniem dźwi-