Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 101.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dnictwa panny Rozalii. Zastałem ją samą rano w wielkiej sali i zdziwiłem się zmianą jaką w niej dostrzegłem. Żywość znikła z jej oka, spokój z poważnych rysów; przygnębiona i pochylona ku ziemi, zdawało się że postarzała o lata całe od dni kilku. Zbliżyłem się do niej nieśmiało.
— Panie Jerzy, wyrzekła smutnie ale łagodnie, dobrze żeś przyszedł, właśnie myślałam o tobie.
— Pani, odparłem, zbierając siły, mam przypadkiem w ręku pierścionek panny Stanisławy. Bądź łaskawa go oddać.
Zawahała się przez chwilę, patrząc mi w oczy swoim zwyczajem.
— Więc, zapytała, nie chcesz go pan zatrzymać?
— Nie mogę, odrzekłem głucho.
— Panie Jerzy, rzekła po długiem milczeniu, rozumiemy się oboje, ja wiem wszystko.
— A więc, zawołałem, pani nie możesz mnie zupełnie potępić!
Wstrząsnęła smutnie głową.
— Kto tu mówi o potępieniu? odparła łagodnie. Możem miała i ja chwilę niesprawiedliwości, ale to już przeszło. Nikt tutaj winnym nie jest... oprócz przeszłości.
— Jakto? spytałem zdziwiony.
— Czyż napróżno, ciągnęła dalej, ożywiając się stopniowo, widziałeś pan we śnie zbrodnie minione? Ty także cierpisz i jesteś ofiarą przekleństwa, które nad tobą nie cięży, a spełniasz tutaj sprawiedliwość straszną.
— Ja? zapytałem, przejęty mistycznem przekonaniem tkwiącem w jej słowach. Ja, pani, nie uznaję nad sobą prawa fatalizmu; działam jak mi każe sumienie i obowiązek.
— Wiec, zawołała, miejże siłę wyrwać się z tego zaklętego koła; bo posłuchaj mnie, Stasia umrze jeśli ją porzucisz, umrze, tak jak umarła Jadwiga. Wiem to, byłam świadkiem zbrodni; Bóg trzyma mnie na ziemi, abym wi-