Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 108.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rozjaśnione oczy, — czy doprawdy zostawisz mi ją, wyjedziesz?
— Wyjadę, odparłem krótko, dziś jeszcze.
— Wyjedziesz? doprawdy wyjedziesz? szeptał półgłosem. Tak, niepodobna by ona zapomniała zupełnie o miłości naszej, bym nie odzyskał jej serca.
Patrzyłem na Lucyana dziwnie smutno, a świat cały zczerniał mi w oczach tak nagle, żem gotów był opuścić ręce i zapłakać krwawo nad wszystkiem, com naraz utracał. Nie śmiałem pomyśleć o tej nieodzownej konieczności wyjazdu, którą sam stworzyłem dla siebie przed chwilą.
Zostawiłem go samego i znękany poszedłem do panny Rozalii. Ona jedna pojmowała mnie i podzielała mą boleść; z nią jedną pożegnać się chciałem.
Wchodząc do domu, skrzyżowałem się z jakimś nowoprzybyłym, którego elegancki pojazd właśnie odjeżdżał z przed ganku.
— Kto to przyjechał? spytałem starego Jana.
— To pan Antoni, — odparł, — kuzyn naszej panienki.
Przypomniałem sobie, że Stasia kilka razy wspominała jakiegoś Antosia, brata jej serdecznej przyjaciółki. Nie miałem czasu ani myśli rozglądać się w nowoprzybyłym; jednak fizyognomia jego uderzyła mnie przykrem wrażeniem. Może zresztą w tej chwili każdy obcy byłby dla mnie równie nieznośnym, bo czułem palący ból zazdrości. Ten obojętny człowiek przyjechał i miał zostać w tym domu, z którego jam się musiał oddalić; on będzie patrzał na Stasię, słyszał jej głos, kiedy ja będę daleko!....
Spotkałem w końcu pannę Rozalię. Nie potrzebowałem nic mówić: wyczytała z twarzy mojej smutną rzeczywistość.