żu, znowu bryczka pocztowa toczyła się drogą wiodącą do Zalipnej. Jechał nią Jerzy. Tylko zamiast czerwcowego zachodzącego słońca, zimny jesienny ranek operlał skrzepłą rosą ziemię i trawy i tumanami mgły zasunął krajobraz; tylko na jego twarzy słoneczny niegdyś wyraz pogody zamglił się także. Lica jego, wychudłe i zbledzone, nosiły ślady długiej, pospiesznej podróży, odbytej z gorączkowym niepokojem znękania ciała i znękania ducha. Jechał ze ściśnionem sercem, pragnąc w jednej chwili przebyć dzielącą go przestrzeń, a coraz straszniejsza trwoga tłoczyła mu piersi i zapierała oddech.
Pożółkłe liście zaścielały lipową ulicę; krzewy dziedzińca straciły zieloność; gdzieniegdzie tylko czerwieniły się liście sumaków i kalin, rumieniąc mgłę ranną jakąś krwistą barwą. Wszystko tutaj zmieniło się strasznie, wszystko zdało się owiane atmosferą pustki i śmierci. Jerzy chwiejącym się krokiem wszedł na ganek. Na spotkanie jego nie wyszedł nikt. Ujął za klamkę: ale tutaj tchu mu zabrakło, i stał jakby tajemnicza siła przeczuć przykuwała go w miejscu. W tej chwili stary Jan ukazał się z pękiem kluczy w ręku z drugiej strony dworu. Poznawszy przybyłego, rzucił się ku niemu i obejmując kolana, zapłakał jak dziecko.
Jerzy zrozumiał wszystko: twarz jego zbielała bardziej jeszcze, mrok padł mu na oczy, wsparł się o filar jakby skamieniały, i tylko dreszcz poruszający ciało jego zdradzał w nim życie.
— Panie, panie, wyjąkał stary Jan wśród łkania, przyjeżdżasz zapóźno. Umarła już, umarły obydwie; we dwa dni po biednej panience, pogrzebaliśmy i pannę Rozalią.
Stary Jan więcej jeszcze mówił; ale Jerzy go nie słyszał: ten jeden wyraz umarła, na który przecież przygotowanym być musiał, uderzył go jak gromem.
Któżby śmiał odgadywać co działo się w jego du-
Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 123.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.