Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 145.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tym, co palić nie chcą kadzidzeł bogom fałszywym, bo nie brak cyrków, tylko dziś nie mają męczennicy świadków ni oklasków, konają samotni, cierpienie chwili jednej rozkłada się na życie całe, a ból spłaca zdawkową monetą szpilkowych ukłuć, krew zamiast z jednej wielkiej rany sączy się wszystkiemi porami, a niemniej przeto jest krwią i bólem.
Łucya kochała mnie, jak ja ją, mówiła mi to wejrzeniem i słowem, ale dla niej ta miłość zwała się boleścią i nadawała jakieś rozpaczne piętno jej piękności. Cicha spokojność znikła z jej oczów, a natomiast grały w nich blaski ponure, falowały łzy; czoło obarczone chmurami myśli, zwracało się ku mnie z trwogą, schylało blade nad głową córki. Ta wątła istota stała się między nami nieprzełamaną zaporą. Miłość jej dla mnie silniejszą była, niż wszystkie względy i prawa ludzkie, miłości do dziecka zwyciężyć nie mogła. Umysł jej znękany, trawiony gorączką, tworzył sobie widma straszliwe, lękała się, by Bóg jej nie odebrał tej istoty, która dotąd była cełem jej bytu, drżała przedemną i przed nią, i życie jej stało się pasmem męczarni tylko.
Czytałem wyraźnie w jej zmąconej duszy wszystko, czego wymówić nie śmiała, i zmuszony byłem szanować nawet dziwactwa jej uczucia, tyle w nich było bolesnej, nieudanej prawdy. Czułem się winny jej cierpienia — powinnością moją było łagodzić je ile mogłem. Schyliłem więc głowę przed jej wolą, stałem się posłuszny jak dziecko jej skinieniom, i w tem poddaniu bez granic znajdowałem jakąś gorzką pociechę.
Tak upływały nam dnie w jakimś stanie upojenia i bólu, nie do opisania, a trudnem do pojęcia. Dzień każden zbliżał nas do nieuniknionej chwili rozstania, która wisiała nad nami jak chmura pioruna, zaciemniając smutny widnokrąg myśli naszych.
Stan ten był nie do zniesienia, a przecież ileż razy