Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 146.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wracałem potem pamięcią do niego, i nazywałem go jeszcze szczęściem. Rozumiałem to choć niewyraźnie i chciałem zamknąć każdą chwilę samą w sobie, odwracając wzrok od przyszłości.
Mieliśmy tylko bierną siłę oporu. Poczęła nam ciążyć samotność, ciążyli bardziej jeszcze ludzie. Ja i ona staliśmy się jako chory, który zawsze pragnie zmiany, sądząc że mu ona ulgę przyniesie. Wyspa stała nam się ciasną i nieznośną, bolesne wspomnienia zaludniły ją widmami; zapragnęliśmy dalszych wycieczek, jak gdyby przed cierpieniem uciec można. Samotni i rozkochani nie umieliśmy być szczęśliwi, trawił nas ideał nieskończoności. Im większa była miłość nasza, tem mniej chwila obecna starczyć jej mogła. Ona czuła, że ten promień słońca w jej życiu zniknie za chwilę, ja żem nie był zupełnym panem jej serca, przeczułem że nim nigdy nie będę. A jednak mimo to wszystko, siły uczucia i młodości zwyciężały niekiedy ponure przeczucia, i na przekór przyszłości byliśmy szczęśliwi, jakiemś gorączkowem, beznadziejnem szczęściem, i jak dzieci, używaliśmy życia bez troski. W jednym z dni takich ułożyliśmy całodzienną wycieczkę na pełne morze; chcieliśmy stracić ziemię z oczów choć na godzin kilka, i z nią razem wszystko co nas dzieliło, zapomnieć o rzeczywistości; a zakochanym tak mało do szczęścia potrzeba, iż rozeszliśmy się wieczorem, uspokojeni nadzieją jutra.
Ale nazajutrz czekałem długo u drzwi jej niecierpliwy, łódź gotową była oddawna. Łucya wyszła w końcu, ale tak blada, tak chwiejąca, że podałem jej rękę w milczeniu, i o nic pytać nie śmiałem. Szliśmy powoli, dłoń jej jak lód zimna wspierała się na mnie, a jednak drgała od gwałtownego krwi biegu, oczy jej wgłąb zapadłe świeciły niewysłowionym blaskiem cierpienia. A przed nami roztaczał się widok cudny, świat zdawał się wzywać do szczęścia, niebo i morze uśmiechały się niezmąconym błę-