Strona:PL Waleria Marrené-Jerzy i Fragment 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeczytałem to pismo raz i drugi, sądziłem z początku, że zmysły rozstrojone przeniewierzyli mi się i wprawiają w obłęd. Ale musiałem zrozumieć je w końcu, były aż nadto wyraźne, jednolite, by jakiekolwiek wahanie pozostawić w myśli. Sam nawet dobór wyrazów uderzał lodowatą konwencyonalnością, zdradzał ciasnotę pojęć tej, co je pisała w ten, a nie w inny sposób. Czy spadła ona tak nizko, czyli tylko myśl moja stawiała ją wysoko, — nie miałem w owej chwili rozwagi, ni czasu zastanawiania się nad tem.
I to była istota, którąm tak ukochał, na której samo wspomnienie słów moja kipiała warem.... Byłbym może wybuchnął homerycznym śmiechem, gdyby nie ból ściekający serce.
List ten zasługiwał na śmiech rzeczywiście, a ja sam może więcej jeszcze, ja, który szaleńszy od Don Kiszota mocowałem się z wiatrakami, biorąc je za duchy olbrzymów, nie noc jedną, ale kilka lat życia. Gdybym był mógł, parsknąłbym śmiechem, we własne oczy.
Nie mogłem, stałem jak wryty, wspierając się na balustradzie, bo mi tchu i sił zabrakło. Nie zrywa się tak łatwo z tem co stanowi treść życia, czułem, że mi się coś rwie w głębi serca, że mi głowa pęka!...
Więc na to tylko zbudziłem się z duchowego letargu, na tom powrócił do życia, by wycierpieć ostatnie szyderstwo losu, pogardzić tem co czciłem, i stracić nawet wartość wspomnienia. I jak zwykle bywa, cios ten ugodził we mnie w chwili, gdym go się najmniej spodziewał, gdym bezpieczny śnił o jutrze i przewidywał wszystkie cierpienia, prócz najstraszniejszego...   nicości.
Matka moja patrzyła na mnie zdziwiona i widząc, że wzrok mój sztywno utkwiony był w tem piśmie, że spoglądając na papier stawałem się bielszym od niego, pochyliła się na moje ramię i wyjęła mi go z drżącej ręki.