Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 009.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dzają podobnego rodzaju katastrofy. Strata dotykała nas tylko w nadmiarze mienia; przyjąłem ją obojętnie bardzo. W pewnych indywidualnościach poszanowanie pieniądza jest zawsze sztuczne niejako, i wyrobić się tylko może potrzebą i brakiem; przez te próby nie przechodziłem dotąd. Nie wiedziałem jeszcze, że od tego marnego pieniądza zawisła miłość, przyjaźń, cześć i wiara ludzka, nie ceniłem go jak należy, a raczej ceniłem względnie jako sposób tylko, nie zaś jako cel i potęgę.
Byłem więc w Warszawie, nie po raz pierwszy, ale w porze, w której nie bywałem w niej nigdy: wczesną jesienią. Miasto wyludnione było ze wszystkich znajomych; zaledwie przyjechałem, już pilno mi było je opuścić, i chcąc zbyć interes jak najspieszniej, skierowałem kroki ku kantorowi domu bankowego na Nowym Świecie.
Było to jednego z owych chłodnych dni wrześniowych, zapowiadających zimę ostrym wiatrem, przysłonionych chmurami. Przed domem bankiera tłum był wielki, pospólstwo zaległo pół ulicy; z razu nie wiedziałem dla czego, aż zbliżywszy się, ujrzałem karawan stojący przed bramą i kilku żałobników.
— Kto umarł w tym domu? — zapytałem stojącej obok kobiety; bo pogrzeb był tak skromny, biedny nieledwie, że dziwnie mi się zdawał sprzecznym z wykwintną powierzchownością eleganckiego pałacu.
Ale nikt mi nie odpowiedział, bo wszystkich oczy w tej chwili zwróciły się na bramę, zkąd wynoszono zwyczajną czarną trumnę, a za nią ukazała się młoda kobieta w grubej żałobie, sama jedna. Teraz