Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 079.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gnąłem zawsze a nie znalazłem nigdy. Znękany tułaczem życiem, trwogą, niepokojem dni ostatnich, odpoczywałem z rozkoszą, oddychając pełną piersią powietrzem ciszy, zgody i miłości, jakie tu panowało. Takie było pierwsze niezatarte wrażenie powrotu mego pod strzechę rodzinną.
Nazajutrz dopiero mogłem widzieć matkę, gdy przygotowano ją do radości, jakiej tak dawno pozbawioną była. Ona znosiła mężnie rozłączenie, nigdy skargą żadną nie przyzywając mnie napowrót, nie krępując mi swobody życia; teraz dopiero spoglądając na nią, zobaczyłem ile przecierpiała w milczeniu, a ja niebaczny zatopiony w egoizmie własnego bólu, nie domyślałem się tego pierwej; trzeba było, by siły jej wyczerpane wypowiedziały posłuszeństwo woli, ażebym uczuł potrzebę powrotu i pocieszył jej dni ostatnie.
Matka moja siedziała na wielkiem poręczowem krześle, ubrana z pewną wytwornością, której powód pojąłem od razu: chciała o ile to być mogło pokryć ślady choroby i nie osmucać mego wzroku widokiem nędzy swojej. Ale na próżno: pierwszem spojrzeniem objąłem straszne zniszczenie, jakie uczyniły na niej ubiegłe lata. Nie wiem czy matkę moją można było kiedy nazwać piękną, patrzałem na nią zawsze dziecinnemi oczyma zaślepionemi miłością; ale dzisiaj dziwny urok otaczał tę bladą, wywiędłą twarz pooraną zmarszczkami: wypisane na niej były wyraźne różne troski i bóle, ale ani jeden z tych co poniżają lub brudzą. Snadź cierpiała wiele, ale nie zaznała nigdy strasznych walk namiętności, ani tych