Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 104.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

do dna wychylić jej kielich i upoić się nim śmiertelnie; ja miałem wtenczas tę rozpaczną odwagę.
Tymczasem dziewczyna zbliżyła się do matki mojej, niosąc jakieś lekarstwo przepisane wczoraj. Stałem z dala pożerając ją wzrokiem nieledwie, gdy swobodna, zwinna jak ptaszek krzątała się po pokoju. Zdawało mi się, że teraz wolno mi tak patrzeć na nią, gdy pomiędzy nami stanął obcy człowiek, gdy w myśli mojej ona już była narzeczoną jego.
— Anielko, wyrzekła matka po chwili, która zdawała mi się jak wiek cały długa.
— Jestem ciociu, odparła przybiegając i siadając jej u nóg.
Matka moja uśmiechnęła się do niej i położyła bladą rękę na jej głowie, głaszcząc jej ciemne pukle.
— Anielko, spytała: co sądzisz o naszym doktorze?
— Ja, ciociu? odparła wyraźnie zdziwiona zapytaniem, podnosząc na nią oczy spokojne: ja nic nie sądzę.
— Ale czy ci się on podoba?
— O! bardzo, kiedy cioci pomaga.
— I więcej nic nie myślisz o nim.
— Cóż mam myśleć? mówiła coraz bardziej zdziwiona i ciekawa może.
— Co? Naprzykład, że on młody, przystojny, dobry i rozumny.
— To prawda, odparła z namysłem; ale ja dotąd nie pomyślałam o tem; dla czego ciocia mnie o to pyta?
— Dla tego, odrzekła matka moja z pewną powagą: że on myśli o tobie.