Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

na niego i zrozumiałem od razu, że ta godzina równie ciężką była dla nas obydwóch. Twarz jego marmurowo-blada! nosiła wyraz cierpienia; jasne czoło pochmurniało nieznacznie, zmarszczki pokrajały je pierwszym stygmatem bólu, a oczy były zmącone jakieś, głębokie i błyszczące, nie poznawałem jego wzroku.
W milczeniu wskazał mi uśpioną matkę i skinął na mnie, bym się do niego zbliżył. Byłem mu posłuszny; ostrożnie położyłem książkę i wysunąłem się z pokoju. Władysław wywiódł mnie z sobą miotany sprzecznemi uczuciami; nie byłem w stanie mu się opierać, nie wiedziałem czego żądać odemnie może.
On nie stracił panowania nad sobą; poważny i spokojny zatrzymał się gdy matka słyszeć nas już nie mogła, i wyrzekł zwracając się do umie:
— Panna Aniela cierpiała wiele od wczoraj.
Nie zrozumiałem tych słów i wlepiłem w niego wzrok pytający, osłupiały, ale w głosie jego nie było wyrzutu. Anielka cierpiała, wiedziałem o tem, lecz dla czego? tego pytania uczynić mu nie mogłem.
Władysław mówił dalej:
— Panna Aniela cierpieć nie powinna; organizm jej tego nie znosi. Czy nie zauważyłeś pan nagłej zmiany w jej rysach?
Miał słuszność: przypomniałem sobie jej oczy błyszczące, podkrążone, gorączkowy rumieniec na twarzy i oddech nierówny, który uderzył mnie dziś z rana.
— Więc znajdujesz ją pan źle? zawołałem, zapominając prawie, że mówię do człowieka, który ją kochał, widząc w nim tylko lekarza.