Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 144.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łem uczynić krok rozpaczny, pokusić się choćby o niepodobieństwo, by zużyć i omylić gorączkową czynność, jaka mnie pożerała. Udałem się więc do prawnika, który był doradcą i przewodnikiem moim w tym zagmatwanym labiryncie ustaw i podstępów.
Był to człowiek lat pięćdziesięciu może, z twarzą przenikliwą, lecz sympatyczną, przynajmniej dla ludzi, co znieść mogli badawcze spojrzenie jego piwnych oczu zwykle ukrytych po za szkła okularów. Czoło jego było szlachetne, myślące; i zdradzało tę szybkość objęcia i sądu, jaką nabywa się w ciągłem starciu z zawiłemi kwestyami i podstępnymi ludźmi.
Ale ja nie lękałem się przenikliwości jego; przeciwnie, ona była mi rękojmią, że dobrze zrozumiany będę. Wysokim rozumem i prawością swoją wzbudził we mnie ufność zupełną; czułem, że przyszłość moja nie może być złożona w lepsze i zdolniejsze ręce. Zastałam go przy wielkiem biurze, założonem papierami. Odsunął je skoro mnie zobaczył, zdjął okulary, jak to zwykł czynić przy każdej poważnej rozmowie.
— I cóż? zapytał mnie, wręcz przystępując do rzeczy zwyczajem ludzi, dla których czas jest drogi; i cóż, widziałeś żonę?
W kilku słowach zdałem mu sprawę z niepowodzenia mego, a gdym mówił, patrzałem bacznie w twarz jego, chcąc wyczytać na niej, czy pozostaje mi nadzieja jaka? Twarz jego pozostała nieporuszona, tylko słuchał mnie z uwagą. Czekałem chwilę na odpowiedź jego jak na wyrok życia lub śmierci, ale milczał czas jakiś zamyślony.