Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 176.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Od dnia tego rozpoczęło się dla mnie życie męczarni; lękałem się odstąpić jej na chwilę chociaż, lękałem się co rano zapytać o zdrowie, lękałem się wszystkiego i wszystkich, a nie było w mocy mojej dać jej tego szczęścia, tego spokoju, którego potrzebowała, lub unieść przynajmniej daleko od tych miejsc gdzie cierpiała, od ludzi co ją śmieli spotwarzać, w dalekie, ciepłe i wonne kraje. Tutaj ja i ona byliśmy przykuci nieubłaganym obowiązkiem jak Prometeusz do męczeńskiej skały. Matka moja coraz słabsza, coraz bardziej potrzebowała nas obojga, i trzeba było ukrywać przed nią jeszcze wszystko, co działo się w sercach naszych, by nie skracać jej dni ostatnich i nie zamącać ich smutnej pogody.
Tak mijał czas ponuro; jesienne chłody coraz bardziej czuć się dawały, zima zbliżała się szybkim krokiem, zima tak nieubłagana w naszym klimacie dla chorób piersiowych. Anielka nie zapadła wprawdzie powtórnie jak tego lękał się doktór, ale nieraz tłumiła suchy, urywany kaszel, nieraz krwisty rumieniec występował na jej twarz, a oczy świeciły gorączką, jednak nie skarżyła się wcale, owszem powoli powracała do dawnego czynnego życia. Tylko ile razy brała książkę, by głośno czytać mojej matce, odbierałem ją z jej rąk i wyręczałem w tem zajęciu; ile razy nieuważnie z pokoju wybiedz chciała, stawałem na jej drodze i zmuszałem, by myślała o sobie.
Przywykłem być bacznym na wszystko, zmysły moje wytężyły się w tem ciągłem czuwaniu, życie mierzyłem teraz nie na lata, ale chwile. Otoczony