Strona:PL Waleria Marrené-Mąż Leonory 179.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ny bywa. W człowieku każdym widziałem nieprzyjaciela; począłem nienawidzieć wszystkich i wszystko.
Jedyną oazą dla uczuć moich były ciche ściany rodzinnego domu — i ta najdroższa wybrana moja, której moją nazwać nie wolno mi było, która moją nigdy być nie miała!
I za każdym powrotem znajdowałem ją może bledszą, wątlejszą, ale spokojną, ufną, szczęśliwą nawet, przynajmniej taką umiała wydać się oczom moim. Nie mówiła nigdy o przyszłości; miłość nasza poczęła się, wzrosła i zolbrzymiała bez promyka nadziei, a przynajmniej nadzieja nie sformułowała się nigdy pomiędzy nami słówkiem żadnem. Mógłżem jej mówić o niepewnym rozwodzie? mogłaż ona o niego zapytać? Oboje milczeliśmy o tem co być mogło, staraliśmy się poprzestać na tem co było; ale głąb myśli tej cierpliwej, przeczystej istoty pozostawał dla mnie nawet nieznany.
Tak przeszła zima. Gdy śniegi obwiały nas białym całunem, myślałem, czemu pomiędzy nami a resztą świata nie postawią na wieki nieprzebytej lodowej granicy? Długie wieczory spędzone przy kominkowym ogniu, były tak słoneczne, tak błogie! Sucha jedlina płonęła radośnie strzelając około zarzewiem; matka blada, ale pogodna jak duch opiekuńczy, leżała na wpół w wielkiem krześle zwróconem ku nam. Staś ustawiał ołowianych żołnierzy do walki, a Anielka z robotą w ręku siedziała pod światłem lampy, jak cichy ideał domowego szczęścia, jak czysta strażniczka rodzinnego ogniska; wzrok jej szedł od syna mego do mnie, a gdy spostrzegła