Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 059.jpeg

Ta strona została skorygowana.

gały i zatrzymywały się co chwila, zwabione kwiatem, motylem lub owadem — gdy nagle przeraźliwe krzyki dały się słyszéć.
Stanęliśmy oboje, nasłuchując zkąd dochodziły nas te głosy trwogi; dzieci jednak nie zważały na to, stanąwszy na samym środku drogi, na któréj spostrzegły widać cóś zajmującego je bardzo. Zdwoiliśmy kroku, ale byliśmy jeszcze daleko od nich, gdy naprzeciwko ukazał się ogromny pies, goniony zdala przez gromadę ludzi uzbrojonych w rozmaite narzędzia, znać pochwycone naprędce. Krzyki ich niewyraźne zdawały się ostrzegać, że pies jest wściekły; zresztą powierzchowność jego wskazywała to odrazu. Pędził szybko, owym niepewnym, chwiejnym biegiem, będącym oznaką téj strasznéj choroby; piana toczyła się z otwartego pyska, a krwawe ślépie miał wlepione w ziemię. Leciał prosto na dzieci.
Kobiéta nie wyrzekła słowa, nie wydała krzyku i nie oglądając się nawet na mnie, pędem strzały rzuciła się ku synom. Ale jakkolwiek biegła szybko, jam ją wyprzedził. Szczęściem miałem w ręku grubą spacerową laskę. Nie była to broń dostateczna, jednak, tak jak i ona, nie zastanowiłem się nad tém; czułem że to cóś, czego pragnąłem, spełniło się, że mam sposobność dowieść jéj mego poświęcenia, że dzieci jéj obronić muszę, lub przy-