Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 082.jpeg

Ta strona została skorygowana.

mówiłaby do każdego, coby zdobył sobie wejście do sanktuaryum jéj życia.
Siedziała na ławce, wśród jaśminowych klombów, okolona ich białym kwiatem, przejęta ich wonią, srébrna od promieni księżyca. Ręce spadały jéj na kolana i na czarném tle sukni odbijały się ich doskonałe kształty, a namiętne splecenie tych rąk kontrastowało dziwnie ze spokojem głosu i postawy, ze spokojem jéj myśli.
— I cóżby mi z tego przyszło, mówiła, gdyby świat cały uwielbiał mię i sławił, jeśliby głos wewnętrzny nie potwierdzał, żem tego warta? I cóż mi znaczy potępienie jego, kiedy czuję żem nie zasłużyła na nie?
— Pani, wyrzekłem, któż śmiałby....
Ale ona przerwała mi nakazującym ruchem.
— Oh! rzekła, oszczędź pan sobie słów próżnych. Ja wiem co mówię, nie jestem dzieckiem. Widziałam, gdyś tu pan przyszedł raz piérwszy, w twojém spojrzeniu i w głosie to wszystko co słyszałeś o mnie; widziałam żeś pan porównywał i posądzał. Nie myślałam się wcale usprawiedliwiać; nie dbałam o to jakie wyniesiesz ztąd przekonanie; ale nie pragnęłam widziéć cię więcéj, bo w końcu znudziło mi się słyszéć dziwaczne zarzuty, śmiészne przypuszczenia, potworne opowiadania, jakiemi