Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 095.jpeg

Ta strona została skorygowana.

absorbującego mię uczucia, stało się żelazném, nie czuło ni znużenia, ni potrzeby odpoczynku, czuwało wśród myśli palących, wiło się w uściskach bólu i mogło, jak Prometeusz, cierpiéć w nieskończoność.
Ranek majowy zajaśniał na niebie i piérwsze promienie świtu zajrzały do mego pokoju. Wstałem, otworzyłem okno i odetchnąłem orzeźwiającém tchnieniem wiosny. Wszystko budziło się do życia, a ja, zgorączkowany, blady, z zaciśniętemi usty, patrzyłem na świat ten pełen harmonii, wesela i siły. Wszystko tu miało przyczynę bytu, wszystko spełniało jakieś prawo Boże. Ptak każdy krzątał się około gniazda swego, owady zagłębiały się w kielichach kwiatów, hymn dźwięków i woni podnosił się w niebiosa. Czemuż ja jeden cierpiałem i za jaką winę? Wszak i ja także rwałem się do życia; wszak miłość moja była tylko wybuchem najszlachetniejszych porywów ducha, skazanych ciągle na milczenie; wszak ona dowodziła żem nic nie stracił, nic nie zgubił dotąd z człowieczeństwa swego. Daremnie twardém życiem pracy i obowiązków chciałem zabić poszepty serca, domagającego się także praw swoich, daremnie przykrawałem się do miary ogólnéj; pierś moja, na przekór chęciom, zachowała Fidyaszową miarę, a serce, zamiast za-