Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 118.jpeg

Ta strona została skorygowana.

gogo. Teraz zrozumiałem jego smutne, surowe spojrzenie i bladość powlekającą jego rysy. Już zabiérałem się zejść ze schodów, widząc że trafiłem nie w porę, gdy niespodzianie drzwi od mieszkania otworzyły się i stanęła w nich postać kobiéca. Była ona wysoka i chuda; spiczaste jéj rysy harmonizowały z przykrém brzmieniem głosu, miały oschłość i cierpkość jéj słów; oczy niezbadanego koloru, szare, biegające, obwiedzione były czerwonym rąbkiem powiek, i to nadawało jéj wyraz przebiegły. Oczy te przypominały barwą i wyrazem nocne drapieżne ptaki. Zresztą nic w jéj postaci nie zdradzało choroby, zgrzybiałości ni nędzy. Twarz jéj pomarszczona, była jednak czerstwą i rzeźką; zdawało się że bruzdy wyryte na niéj wypisały nie cierpienia i smutki, ale nizkie namiętności. Usta miała zacięte, a jednak dolna warga zwieszała się nieznacznie w obydwóch kątach, nadając twarzy wyraz zawzięty i złośliwy razem.
Widocznie ta kobiéta zdolną była podejść tam, gdzie zawojować nie mogła, bo rysy jéj zdradzały upór; mówił to wyraźnie jéj nos haczykowaty, mówił gniewliwy wykrój nozdrzy, mówiły obwisłe policzki, a nadewszystko wejrzenie fałszywe. Dość było spojrzeć na nią, by zrozumieć że dola jéj nie była tak ciężką jak mówiła, że narzekając na wiek, przewidując śmierć blizką, nadużywała tylko po-