Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 247.jpeg

Ta strona została skorygowana.

ciw siebie, usiłując przybrać godność właściwą temu, czém wydać się chciała.
Patrzyłem na nią w milczeniu.
— I cóż mi pan masz powiedziéć? zapytała, starając się złagodzić wyraz oczów. Czy przybywasz pan od mego syna?
Mówiła to zupełnie zwyczajnym tonem, wyraźnie nie przeczuwając nic złego.
— Syn pani, nie mogąc przybyć sam, prosił mnie bym uspokoił panią.
— Ah, przerwała, zawsze bez trwogi, i cóż mu przeszkodziło? Zapewne praca; on tak wiele pracuje! Drogie dziécię!
Upatrywała we mnie zapewne protektora Gustawa i stosownie do tego przypuszczenia, dodała ostatnie słowa z pobożném westchnieniem.
— Na ten raz, odparłem zniecierpliwiony jéj niedomyślnością, nie praca go zatrzymała.
Zmierzyła mnie bystro wzrokiem i nie mogąc zrozumiéć dlaczego to mówiłem, nie wiedziała co jéj wypada odpowiedziéć. Zaczęła więc na wszelki przypadek obciérać sobie suche oczy.
— Syn pani uległ przypadkowi, jest ranny, wyrzekłem w końcu.
Te stanowcze słowa przerwały wszelkie komedye. Kobiéta, dotknięta niemi prawdziwie, zapomniała przybranéj roli.