Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 255.jpeg

Ta strona została skorygowana.

bem. Dnie spędzałem w pracowni przy chorym, wieczory u pani Nasielskiéj. Udzielałem jéj wiadomości o chorym, oczekiwanych chciwie, ale nie zdołałem dobadać się jéj uczuć.
Doktór czynił nam coraz więcéj nadziei, bo dotąd nie pojawiał się żaden z groźnych w podobnych razach symptomatów; nieprzytomność jego nawet, którą więcéj przypisać należało moralnym wstrząśnieniom, niż fizycznéj ranie, ułatwiała jéj leczenie, zostawiając mu spokój zupełny. Matka jego odwiédziła go i odeszła, niepoznana przez niego, z cichém wyrzekaniem, odgrażając się sprawcom nieszczęścia jego. Kogo jednak uważała za tych sprawców, nie śmiałem badać.
W domu nie pokazywałem się prawie. Nieme potępienie wiszące nademną było mi nieznośném; starałem się unikać jego widoku, wychodząc bardzo wcześnie, a wracając jak najpóźniéj. Czasem nawet noc przepędzałem w pracowni. W głowie mojéj tkwiło jedno pytanie uparte, niezwalczone: czy ona go kocha? Nie mogłem sformułować na nie jasnéj odpowiedzi, a jednak byłem w stanie zadawać je sobie dnie i noce całe bez przestanku.
Wreszcie i Gustaw zaczął powracać do poczucia życia. Siedziałem przy nim właśnie; noc letnia była na schyłku, a różowe promienie świtu przedziérały się przez przysłonione okna, walcząc