Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 263.jpeg

Ta strona została skorygowana.

żna, choć poczciwa istota, co tak dosłownie brała nasze obowiązki wzajemne i niegdyś z taką wiarą oparła się na mnie, teraz stała się ofiarą szaleństw moich. Bądź jak bądź, spoglądałem na nią z prawdziwą litością. Nie była to już wiecznie uśmiéchnięta, malowana lalka, ale nieszczęśliwa kobiéta, dla któréj mogłem miéć współczucie.
— Uspokój się, rzekłem do niéj miękko, szukając słów, któremibym mógł ją pocieszyć.
— Jestem spokojna, Antoni, odparła. Myślałam bardzo długo o tém co ci powiedziéć i zapewne nie powiedziałam dobrze wszystkiego; aleś ty mnie zrozumiał.
— Tak jest, zrozumiałem że cierpisz z mojéj winy.
Pochyliła głowę na rękę i płakała.
— Dlaczegoż milczałaś tak długo?
— Ja nie wiem. Nie śmiałam mówić, nie chciałam cię zasmucać, sądziłam że prędzéj lub późniéj, widząc mnie zawsze jednaką, niezmienną, powrócisz do mnie.
Więc to co ja brałem za brak myśli i uczucia, było tylko polityką małżeńską; ten uśmiéch wieczny, przyprowadzający mnie do wściekłości, przybranym był na cześć moję.... Tu już dramatyczność domowego pożycia przechodziła w rodzaj komizmu. Jednak nie mogłem téj dobréj kobiécie uczynić tego odkrycia.