Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 282.jpeg

Ta strona została skorygowana.

kiem tak pewnym, jakim patrzyć tylko umieją ludzie których postępki zarówno jak myśli nie przeniewierzały się nigdy sumieniu, którzy wyraźnie rozpoznali drogę swoję i nie zboczyli z niéj na krok jeden. Jego czoło nosiło szlachetną dumę, wyrobioną nieposzlakowaném życiem; leżała na niém wypisana pogodna otwartość, łagodność siły i pobłażliwość, cechująca zawsze wyższe umysły i serca.
Poznałem go odrazu: był to Stanisław. On także poznał mnie, chociaż po niejakiém wahaniu się, jak gdybym nie odpowiadał temu, czém spodziéwał się mnie zastać, a jednak parę lat minęło zaledwie od chwili gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Odnalazłem go takim, jak gdybym go wczoraj pożegnał. Ale ja? Te ostatnie miesiące musiały latami wyryć mi się na twarzy, bo zamiast powitania, wyciągnął obie ręce, objął niemi moje pałające dłonie i zapytał pełen niepokoju:
— Co tobie, Antoni?
Nie mogłem odpowiedziéć; wzrok mój był mętny, myśli gorączkowe.
— Ty idziesz do niéj? wyrzekłem wpół nieprzytomnie.
— Tak jest, odparł, przypatrując mi się coraz baczniéj.
— I cóż jéj po tobie? po mnie? mówiłem gwałownie. Wszak on żyć będzie, ona go kocha!