Strona:PL Waleria Marrené-Nemezys 295.jpeg

Ta strona została skorygowana.

Pieszczotliwe jéj ręce ułożyły mnie na poduszkach, a moje zmordowane, półsenne oczy widziały jéj świéżą, łagodną twarz, pochyloną nademną z troskliwą i trwożną miłością.
Biédna Zosia cierpiała z mojéj przyczyny; stawałem naprzeciw woli jéj serca, a przecież ona, niepamiętna na to, patrzyła na mnie smutnie zadumana, bez żalu i gniewu. Jednak jéj niebieskie oczy skarżyły się swoim wyrazem, skarżyła się pobladła twarzyczka, skarżyły się usta bez uśmiéchu. Chciałem pocieszyć ją dobrém słowem, powrócić jéj wesołość i szczęście; ale głos odmówił mi posłuszeństwa i zasnąłem owym snem twardym, kamiennym, jaki w naturach wyczerpanych przychodzi czasami po wielkich walkach i wstrząśnieniach.
Obudziłem się na drugi dzień dość późno. Starannie zapuszczone firanki ćmiły światło słoneczne; tylko jeden wązki, złoty promień wciskał się przez szparę i padał na głowę méj córki, siedzącéj przy mnie tak, jak zostawiłem ją wczoraj.
— Czy ty nie kładłaś się spać, Zosiu? zawołałem.
— Owszem, mój ojcze. Spałeś tak dobrze, iż odeszłam bez niepokoju; ale dziś obudziłam się rano i przyszłam tutaj.
Widocznie lękała się, bym nie zganił téj niewczesnéj troskliwości; jéj trwożna miłość wzruszyła mnie do głębi serca. Wyciągnąłem do niéj rękę.