Strona:PL Waleria Marrené-Walka 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szczał nikczemnie, znowu wziął rewolwer w rękę, nie list napisany i kilkogodzinna zwłoka nie zmieniły usposobienia jego, bo znowu odrzucił go jęcząc głucho. Człowiek ten był zupełnym tchórzem, lękał się zarówno odpowiedzialności życia, jak tej jednej chwili, któraby narzędzie myśli zgruchotała od razu.
„Umrzeć...“ szeptał załamująś ręce po nad rozpalonem czołem, „umrzeć, umrzeć..„“ powtarzał z rodzajem rozpaczy jak gdyby pragnął by strzał wypadł sam z siebie, i zakończył mękę jego od razu.
Ale mówiąc to, cofał się w głąb pokoju, widocznie tracąc zupełne panowanie nad sobą, olśniony złowrogim blaskiem rewolweru, którego polerowana stal połyskała niby szyderstwo.
„Nikczemny, podły!“ łajał samego siebie, nie mogąc oprzeć się instyktowi zachowawczemu, który budził się w nim z wściekłą siłą.
Po raz pierwszy i ostatni powiedział sobie prawdę i była to straszna chwila; łzy upokorzenia, trwogi bezsilności, płynęły mu po przerażonej twarzy, oczy stały kołem, ciągle utkwione w ten jeden przedmiot absorbujący wszystkie władze jego.
Jeśli każde cierpienie jest zadośćuczynieniem za winy, człowiek ten przez tę długą noc odpokutował wiele; przebył ją całą pasując się sam z sobą; ile zniósł strasznych myśli i przerażających obrazów, ile zrywało się w duchu jego szalonych uczuć? któż mógł wiedzieć? Tajemnicę tę uniósł do grobu, bo rano dopiero, gdy ruch zaczął się robić na mieście i w hotelu, usłyszano w pokoju jego strzał stłumiony i głuchy upadek ciała....
Na równinie zaledwie falującej gdzie niegdzie podnoszącemi się wzgórzami, leżała cienista wioska, sine lasy zataczały się w koło, zamykając widnokrąg, jakby stały tutaj na straży broniąc jej mieszkańców od burz losu i płochych chęci. Wśród wsi wznosił się czarny modrzewiowy