Strona:PL Waleria Marrené-Walka 040.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w malignę. Położenie pana Fulgentego było coraz trudniejsze; miał on dość znajomości lekarskich, by zrozumieć, żezabierało się na ciężką chorobę; posłał po doktora i urządziwszy się z domem i dziećmi jak mógł najpraktyczniej starał się wszelkiemi siłami zadość uczynić wszystkim wymaganiom chwili.
W czasie gdy te sceny rozpaczy działy się w małym dworku obrosłym gajem drzew dzikich, w innym dworze o mil kilka był gwar, ruch i wesołość; wprawdzie fakt ten nie miał w sobie nic wcale dziwnego, radość i smutek splata się na świecie i spotyka tuż obok siebie.
Dwór to był wielki, wytworny, wznosił się wśród klombów i trawników, świecąc wszystkiemi oknami, niby ognistemi oczyma wśród ciemnej nocy. Zamożność znać tu było już z zewnątrz, w starannem obmurowaniu parku, w tych tysiącznych drobiazgach, które od razu uderzają wprawne oko.
Dwór był oświecony cały, jaśniał niby uroczystością jakąś, a tymczasem było to zwykłe wieczorne zebranie. Gospodarz domu pan Heliodor Salicki, podejmował towarzyszy wesołego życia, a pan Heliodor znany był wszystkim z wykwintnego usposobienia, którem tchnęło u niego wszystko. Był to człowiek lat czterdziestu kilku, piękny jeszcze, ową pozorną pięknością rysów, nie ożywionych żadnym wewnętrznym promieniem; twarz jego regularna i zimna, miała wyraz dumy i pewności siebie, tak samo jak i cała sztywna, wysoka postać; twarz tę powlekała jednostajna martwa bladość, jak gdyby w tym człowieku brakło krwi i życia; oczy jego zazwyczaj były bez blasku, i tylko czasem jakie przelotne zmysłowe uczucie zapalało je na chwilę jaskrawo i gasło po chwili zabite zwykłą obojętnością przesytu. Jednakże w oczach tych tkwiło coś przykrego, coś zdradzającego, że w danej chwili człowiek ten był zdolny posunąć się daleko, że na straży czynów jego nie stało żadne moralne przekonanie, ale tylko owe