Strona:PL Waleria Marrené-Walka 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wczoraj w nocy, w hotelu Saskim, zabił się wystrzałem z pistoletu pan Edward Chyliński.
Wyrzekł on ten frazes, suchy, dobitny, jak akt urzędowy, w taki sposób, jakby ten tragiczny wypadek nie obchodził go wcale, i jednoczeście sięgnął po bułeczkę leżącą niedaleko, ale w tejże chwili wzrok jego zatoczył się szybko po twarzach obecnych i zatrzymał sekundę na gospodarzu domu.
Pan Heliodor zadrżał nieznacznie, blada twarz jego pobladła bardziej jeszcze.
— Jakto! zawołał z mimowolnym wybuchem: Chyliński się zabił? z jakiego powodu?
Na tak wyraźne zapytanie, Placyd podniósł na swego pryncypała wzrok, w którym najsubtelniejszy badacz nie dostrzegłby nic, prócz naiwnego wyrazu obojętności.
— Różne rzeczy mówią! odparł spokojnie: niektórzy twierdzą, że to jakieś domowe sprawy, niektórzy że złe interesa, nacisk wierzycieli, przegrana w karty, subhastacya majątku.
Pan Heliodor odetchnął ciężko, widocznie obojętna wiadomość przyniesiona przez Ziembę, wywierała na niego większe wrażenie niż chciał pokazać i rzecz dziwna, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, a z różnych stron odzywały się głosy:
— Biedna żona!
— Czworo drobnych dzieci!
— Cóż oni poczną?
Placyd nie zważał wcale na to wszystko i pił spokojnie herbatę, jak gdyby to co mówiono nie obchodziło go wcale; ale gospodarz domu podniósł po chwili czoło i spojrzał z rodzajem wyzywającej dumy po obecnych. Z pewnością oni wiedzieli wszyscy, że niecierpliwym wierzycielem subhastującym Chylińskiego, był on sam; z tego powodu objawy sympatyi i współczucia zadrażniły go niby wyrzut osobisty.