Strona:PL Waleria Marrené-Walka 065.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

oczy i zmierzyła nowo przybyłego od stóp do głowy dumnem wejrzeniem, jakby go się pytała: jakiem prawem śmie wchodzić tutaj i patrzeć na nią lub kłaniać jej się.
Wzrok ten musiał być bardzo dobitny, bo Ziemba zarumienił się jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, on co nie rumienił się nigdy przed nikim i stał zmieszany przy drzwiach, nic wiedząc co począć z sobą, a nie mogąc oderwać oczu od tej dumnej dziewczyny, która zdawała się zupełnie zapominać obecności jego i najspokojniej dalej układała nuty, jak gdyby sama była w pokoju, jak gdyby blade źrenice Ziemby nie tkwiły w niej pełne nieokreślonych uczuć.
Położenie jego stawało się nie do zniesienia: przecież nie myślał ruszyć się z miejsca. Twarz jego mocą przywyknienia stała się znowu nieruchomą, tylko wargi jego drżały nieznacznie, pod wpływem żądzy czy wściekłości.
Wreszcie szelest jakiś zrobił się w przyległym pokoju, panna Oktawia posłyszała go widać, bo zawołała głośno:
— Mamo! ktoś tutaj czeka na mamę!
Ziemba był przyzwyczajony do lekceważenia, zazwyczaj przyjmował je ze stoicką obojętnością; przecież teraz słysząc te słowa, zadrżał całem ciałem.
On dla niej nie był nawet osobą, nie miał nazwiska. Zapominając o wszystkich koniecznościach i przywyknieniach swego położenia, wyrzekł poważnie:
— Jestem Placyd Ziemba.
Panna Oktawia odwróciła głowę i spojrzała przez ramię na niego i nie wiem czy to imię, czy też postawa tego co je nosił, wydały jej się tak bardzo komiczne, że parsknęła głośnym śmiechem. Nie starała się nawet stłumić go ani ukryć, śmiała się ze wszelką swobodą; czyż nie miała prawa tego uczynić? ona tak piękna, tak świetna, w obec tego niepozornego człowieka? zresztą, czemuż