Strona:PL Waleria Marrené-Walka 069.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

o niezmordowanej pracy i baczności; widać pomimo wieku nie pozwalała sobie na odpoczynek, ale mężnie walczyła z ubóztwem, bo ubóztwo znać było tutaj wszędzie, w biednych sprzętach kuchenki, w kilku naczyniach, w których cały gotował się obiad, a nadewszystko w wynędzniałej twarzy starej kobiety, której poważne wychudłe rysy powleczone były jednostajną bladością. Jadwiga była tu snadź spodziewana, bo uśmiechnęła się do niej łagodnie, nie przerywając zatrudnień.
Młoda dziewczyna wbiegła do bocznej izdebki, zrzuciła szybko płaszczyk i przypasawszy fartuszek powróciła do kuchni.
— Czy pan Lucyan nie wrócił jeszcze? spytała.
— Nie, odparła stara kobieta, to jeszcze nie jego godzina; ty także moje dziecko przyszłaś dziś wcześniej niż zwykle.
I to mówiąc, wskazywała jej stary zegar powieszony na ścianie.
— Spieszyłam się bardzo, wyrzekła dziewczyna, chciałam z tobą pani pomówić.
— Mów moje dziecko, odrzekła kobieta ze smutnym spokojem tych, co się niczego nie spodziewają.
Dziewczyna popatrzała na nią przez chwilę i szepnęła zwolna:
— Placyd jest w Warszawie.
Kobieta zadrżała, blade jej wargi poruszyły się, jakby chciała wymówić jakieś słowo, ale słowo to zmieniło się w westchnienie, które wydarło się z jej piersi podobne do jęku.
Jadwiga zrozumiała snadź jaki ból je wyrwał, bo wzięła jej zwiędłe, spracowane dłonie i poniosła do ust ze czcią, jaką zawsze szlachetne natury mają dla każdego cierpienia.
— Czy ty widziałaś go? spytała kobieta po długiem milczeniu, jakby walczyły w niej różne uczucia,