Strona:PL Waleria Marrené-Walka 085.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

o nieporządku właściciela, świeca łojowa paliła się na stoliku nieobjaśniona dawno, a przy niej stały przybory do pisania, przecież Placyd nie pisał, z głową ukrytą w dłoniach, siedział podparty nieruchomy.
Bezczynność ta nie była widać w jego zwyczajach, bo matka stanęła przy drzwiach zdziwiona. Na lekki szelest kroków, Placyd odwrócił się niechętnie i przy mrocznem świetle nie poznał jej wcale.
— Kto tam! czego chcecie? zapytał gniewnie.
To także nie było zwyczajem Placyda, który zawsze z jednostajną obojętnością przemawiał do wszystkich, ale matka nie była w stanie zauważyć tego, pierś jej podnosiła się wzruszeniem na widok pierworodnego syna i w tej chwili patrząc na niego, zapominała o wszystkiem co ich rozdzieliło, pamiętała to tylko, że go kochała niegdyś szaloną miłością.
— Nie poznajesz mnie Placydzie? rzekła wyciągając do niego ręce.
Na ten głos Placyd się cofnął, on nie zapomniał o tem co leżało pomiędzy nimi, on nie mógł pamiętać miłości, której nie czuł nigdy, ludzie jemu podobni, pozwalają kochać się matkom, póki im to wygodnie, ale sami nie kochają zazwyczaj.
— A, to ty matko! odparł chłodno głosem, w którym przebijał się przymus.
Odcień ten był tak jawny, że ona zrozumieć go musiała, ramiona jej wyciągnięte opadły bezwładne, na zwiędłej, cierpliwej twarzy odbił się tylko wyraz powagi, ból potrafiła ukryć w głębi piersi, wszak nie przyszła tutaj dla próżnych wyrzutów.
— Tak, to ja jestem, odparła, patrząc na niego tak głębokim wzrokiem, że Placyd uczuł się zawstydzony; wprawdzie nie wiedział dobrze, czemu i dla czego, ale jego źrenice spuściły się ku ziemi.
Nastała chwila przykrego milczenia.