Strona:PL Waleria Marrené-Walka 091.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie szczędziłam ich obu, wyrzekła z prostotą, która powinna była rozbroić złego syna.
Ale on nie przypomniał sobie ani nocy bezsennych nad jego dziecinnem łóżeczkiem, ani dni pracy i trudu podjętych około niego, ani pieszczot macierzyńskich rozdzielanych tak jednakowo pomiędzy nim a bratem; on pamiętał to jedno, że Lucyan był zdolny, inteligentny, chwalony, że kiedy szli razem, oczy wszystkich zatrzymywały się nad bratem z zachwytem, a od niego odwracały się niechętnie. A przecież czyż Placyd nie był rozumniejszym od brata? czyż nie potrafił zdobyć sobie położenia? Kilka lat jeszcze, a kto wie czem stanie się Placyd Ziemba, gdzie dojdzie? czy niewidzialne sieci rozciągnięte przez niego nie oddadzą mu w ręce ludzi, którzy dzisiaj używają pomocy jego, nie uznając go za równego sobie? kto wie czem on będzie jeszcze!
Te myśli przemknęły się po jego głowie, w czasie, gdy matka patrzyła na niego wymownym wzrokiem miłości, ale on nie zastanowił się nawet chwili, czem mógłby być dla niej; matka i brat odtrąceni byli raz na zawsze z rachunków przyszłości.
I teraz rozmowa ta trwała zbyt długo dla niego, zabierała mu czas drogi, kobieta nie myślała o tem, wpół zasmucona niepowodzeniem kroku, na który się zdobyła parta koniecznością, wpół szczęśliwa z odzyskania syna, którego tłómaczeniom tak koniecznie wierzyć pragnęła; ale on uznał za stosowne przypomnieć jej bieg czasu, udał więc wielkie zafrasowanie, wydobył z kieszeni kamizelki srebrny zegarek, i spojrzawszy na niego, wydał okrzyk przerażenia.
— Co tobie? spytała matka, budząc się niby ze snu, w którym zapomniała o obecnych bolach.
Placyd nadał fizyonomii swojej wyraz zakłopotania.
— Miałem ważny interes do załatwienia, zapomniałem o nim przy tobie matko.