Strona:PL Waleria Marrené-Walka 097.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Lucyan spojrzał na nią zdziwiony.
— Wyszła, matko, jak zawsze, — wyrzekł miękkim głosem.
I zamyślił się chwilkę, chwilkę przelotną o swojej miłości, o swojem szczęściu, o tym świecie serdecznym, nad którym zdobył sobie tylko co panowanie. Matka milczała, on znowu zwrócił się do niej.
— Gdzież byłaś! powtórzył.
Oczy starej kobiety zaszły łzami, pomyślała o drugim synu, porównywała ich mimowoli, jak gdyby ci dwaj ludzie mieli cośkolwiek prócz krwi wspólnego.
— Matko! — zawołał Lucyan — ty byłaś u Placyda.
Chciał mówić dalej, ale się zatrzymał, lękał się dotknąć zbyt świeżej rany.
— Matko, dodał tylko po chwili z wyrazem smutku, po co tam chodziłaś!
Ona wstrząsnęła głową z głębokim bolem, wargi jej zadrgały, jakby chciała przemówić, lecz nie mogła zdobyć się na słowo żadne, tylko objęła rękami pochyloną ku sobie jasną głowę Lucyana i przyciskała ją do piersi z namiętnem uczuciem trwogi i miłości.
— Widzisz matko, szeptał młody człowiek, dając jej niby napomnienie: zmęczyłaś się niepotrzebnie. Czy ty możesz przypominać się sama temu, co powinien czcić cię, kochać i szukać wszędzie! czy ty możesz prosić, ty, której wola powinna być prawem! Czemuż nie powiedziałaś mnie, że chcesz go zobaczyć? Ja byłbym go wyszukał i sprowadził tutaj, przysięgam ci na to.
Ten anielsko-piękny chłopiec, mówił to z taką determinacyą, iż znać było, że słowa te nie były czczym frazesem.
Kobieta uczuła się pokonaną.
— Lucyanie, zawołała, ja myślałam o tobie tylko.