Strona:PL Waleria Marrené-Walka 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lucyanie, zawołał, mylisz się! zkąd to wiesz? to jakaś potwarz doszła do ciebie.
Ale brat młodszy skinął ręką z takim wyrazem zaprzeczenia i pewności, że mimowolnie musiał spuścić oczy przed jego promiennem prawością spojrzeniem.
— Ja wiem, że tak jest jak mówię, wyrzekł dobitnie. Na dowód mógłbym przytoczyć twoje własne słowa, przed kilku dniami wyrzeczone do matki; ale nie chcę tykać naszych spraw domowych, ja nie po to przyjechałem tutaj. Matka w przesadnej troskliwości mogła przemawiać za mną, mogła odwoływać się do ciebie; wiedz z góry, że ja niczego nie żądałem nigdy dla siebie i nic nie przyjąłbym od ciebie. A jednak, ja mam prośbę także. Odwołuję się nie do serca twego, nie będę chciał cię wzruszyć, proszę cię w imię ambicyi, żądzy wyniesienia i wszystkich stłumionych pragnień twoich: zaniechaj tej sprawy, zostaw odpowiedzialność na kim ciążyć powinna, nie przyjmuj na poczciwe imię, które nosisz, cudzej hańby i złych uczynków.
Mówił to z wolna, na pozór spokojnie, tylko wzrok mu się zapalał, usta drżały wzruszeniem. W tej chwili był on piorunująco piękny. Placyd rzucił na niego zjadliwem spojrzeniem, a zawiść jaką nosił w sercu dla brata, wybuchnęła w słowa niebaczne:
— Ty ślicznie umiesz mówić, mój bracie, szlachetność i duma przystaje do twego oblicza, urodziłeś się na to, by wyznawać czyste zasady, zawsze w świecie utorujesz sobie drogę, piękne panie będą za tobą oczy wypatrywały i słały ci życie różami, ale spójrz na mnie...
W tych słowach kryła się gorycz nieskończona; zatrzymał się chwilę, zapewne chcąc ją pohamować i znowu mówił zwyczajnym głosem:
— Ja źle wyszedłbym na szlachetności, ludzie śmieliby mi się w twarz, gdybym powiedział im to co ty mówisz, ludzie pogardziliby mną, zdeptali jak wszystko co brzydkie