Strona:PL Waleria Marrené-Walka 177.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wiając się stopniowo: że ja tutaj jestem niewinną, że nie jest w mojej mocy zmienić dziejących się faktów.
— I o tem równie jestem przekonany, ale do czego zmierzasz pani?
— Do czego? powtórzyła rzucając na niego olśniewające spojrzenie: jakto pan nie odgadniesz tego?
— Nie, pani!
— A więc ja i to wypowiedzieć muszę, wyrzekła. Słuchając pana, zapragnęłam twego szacunku; nie chciałam być pomieszaną z tymi, którymi słusznie lub nie słusznie pogardzasz; chciałam, byś pan wiedział, że ja, Oktawia Salicka, w danym razie postąpiłabym według rad i wskazówek twoich panie Lucyanie. Oto wszystko co chciałam powiedzieć.
Mówiąc to młoda dziewczyna wyprostowała się dumnie, lica jej płonęły szlachetnem oburzeniem czy innem uczuciem, a oczy jak dwa czarne brylanty magnetyzowały Lucyana gwałtownem spojrzeniem.
Przeszła koło Jadwigi w całym blasku piękności swojej podniesionej wyrazem zwycięztwa jak słońce gaszące resztę gwiazd na horyzoncie, i zostawiła ich samych.
Ale zaledwie przestąpiła próg biblioteki, wyraz ten zniknął, rysy jej ściągnęły się gniewem czy bólem, przycięły się wązkie wargi i z okiem utkwionem w ziemię, z brwią ściągniętą szła przez przyległy pokój, gdy niespodzianie spotkała Placyda. Widok ten uderzył ją przykro, w tej chwili każda twarz ludzka ją raziła.
— Czego Pan sobie życzysz? spytała szorstko tonem kontrastującym bardzo ze słodką powagą z jaką przemawiała przed chwilą.
Placyd zmierzył dumną pannę przenikliwem spojrzeniem.
— Szukam mego brata, odparł zwykłym pokornym głosem; zdawało mi się, że on jest w bibliotece.
Oktawia z razu nie raczyła nawet odpowiedzieć, ale po krótkiej chwili namysłu zawołała gwałtownie: