Strona:PL Waleria Marrené-Walka 238.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

równo momentu, który miał ziścić ich nadzieje lub też rozwiać je na zawsze, i stali jeden naprzeciw drugiego pomimo wspólnej żądzy rozdzieleni całą przepaścią myśli i pragnień, puszczając każdy w swoją stronę wodze marzeniom.
Ziemba opamiętał się pierwszy, schował starannie pismo hrabiego i zdawał się oczekiwać dalszych pytań czy rozkazów.
— Kiedyż będziemy szukali? zawołał Leon, któremu pilno było wyrwać się z żelaznego koła konieczności uciskających go wiecznie. W tej chwili Oktawia była bardzo daleką od jego myśli, ona także należała do tej przeszłości, której nienawidził; dumna panna zdolna była zająć go wówczas, gdy był zrozpaczony swojem ubóztwem, ale nie mogła wystarczyć człowiekowi spragnionemu życia, któremu ono otwierało się na oścież. Placyd jednak nie wiedział o tem, on zapytywał siebie co uczyni, jeśli hrabia Leon rzeczywiście kochał Oktawię, a znalezienie skarbu przyśpieszy tylko szczęście jego. Ta myśl nieznośna mąciła mu nagle swobodę.
— Panie hrabio, wyrzekł: jeszcze jedno pytanie.
— Czegóż pun chcesz? spytał z lekkim odcieniem dumy.
Placyd nie zraził się tem wcale, tylko sformułowanie tego pytania okazało się w praktyce trochę trudnem.
— Chciałbym wiedzieć wyrzekł po chwili, jakie byłyby dalsze zamiary pana hrabiego.
— Moje zamiary? powtórzył Leon, którego duma odezwała się w obec tych niestosownych wyrazów: a cóż to pana obchodzić może?
Placyd zawahał się chwilę, przecież nabrał odwagi, krok jego dzisiejszy był hazardowny równie jak wizyta u pani Rawskiej, ale trzeba było iść dalej obraną drogą.
— Zamiary względem panny Salickiej dorzucił nieśmiało.