Strona:PL Waleria Marrené-Walka 251.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg, wyrzekła Oktawia, pomaga przez ręce ludzi i każe myśleć o sobie. Czy nie jesteś pani tego zdania?
— Tak sądzę, odpowiedziała stara kobieta, nie pojmując do czego słowa te zmierzały.
— Czy nie sądzisz pani, mówiła dalej piękna panna: że znalazłaby się na świecie niejedna panna bogata, któraby mogła przynieść synowi pani majątek, a zatem spokój i zdrowie.
— Jak ja to mam rozumieć? zawołała pani Ziembina przerażona prawie; ta kobieta nie byłaby Jadwigą?
— Jadwiga sama wyrzekłaby się Lucyana dla jego dobra, ona taka szlachetna!
— Nigdy pani! oni się kochają.
Prawdziwego znaczenia tego wyrazu Oktawia nie mogła zrozumieć: dla niej miłość była namiętnością lub fantazyą chwili; nie pojmowała wcale tego głębokiego, niezmąconego uczucia, którego nic z serca wyrugować nie jest w stanie.
— Czyż pan Lucyan, mówiła dalej, znalazłszy inną równie piękną, równie kochającą, nie zapomniałby dziecinnego przywiązania, które nigdy do niczego doprowadzić nie może?
Stara kobieta wstrząsnęła głową:
— Nie, pani, ani on jej, ani ona jego nie zapomni nigdy; serca ich zrosły się niepowrotnie wśród cierpień i bolów i nierozłączone zostaną.
W tych słowach była taka siła przekonania, że Oktawia mimowolnie zmarszczyła piękne brwi.
— Przecież, wyrzekła hamując ostre brzmienie swego głosu, pani przyznasz, że inna przyszłość byłaby dla syna twego szczęśliwszą.
— Wątpię bardzo: on znalazł przy niej spokój i szczęście serca, wszystko czego pragnął, o czem marzył; ja przyszłości jego bez niej nie pojmuję. Ale po co pani mi to mówisz?