Strona:PL Waleria Marrené-Walka 269.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ta mowa była tak dziwaczną, że przypominała majaczenia maligny. Panna Salicka spojrzała na niego, jakby szukała w twarzy śladów gorączki; ale rysy jego zdradzały tylko nieubłagane postanowienie wyrobione latami przymusu. Słowa jego były na pozor nieprawdopodobne, a jednak drżała słysząc je; więc próbowała otrząsnąć z siebie to wrażenie jak sen straszliwy i bronić się przeciwko niemu.
— Nim to jednak nastąpi, wyrzekła przywołując na pomoc całą dumę swoją: ja poproszę ojca, by cię wypędził z domu, panie Ziemba.
Ale na tę groźbę Placyd uśmiechnął się szyderczo.
— To łatwiej powiedzieć niż wykonać, odparł spokojnie. Pani nie uczynisz tego, gdyż musiałabyś powiedzieć zarazem, jakim sposobem zawiązały się pomiędzy nami tak poufałe stosunki, że doszliśmy do tej rozmowy; a ojciec twój nie wypędzi mnie z domu, gdyż interesa nasze są tak powiązane, że dzisiaj ja jestem mu nieodbicie potrzebny.
Placyd mógł dodać, że dzisaj właśnie został właścicielem Rawina, a zatem nie miał powodu dbać dalej o łaskę pana Heliodora, ale nie widział jeszcze potrzeby tego czynić.
Oktawia przycięła wargi; czuła, że człowiek ten musiaił działać na pewnej podstawie, spostrzegła, że była oplątaną przez niego jakiemiś tajemniczemi sieciami, które zerwać siliła się daremnie.
— A więc, wyrzekła, ja sama ustąpię z domu, i żeby uniknąć przepowiedni pana Ziemby i losu jaki mi gotuje, pójdę za hrabiego Leona.
Myślała, że tym sposobem przyprowadzi go do rozpaczy, pomści upokorzenia tej godziny; ale Placyd przyjął to oświadczenie, którego spodziewał się zapewne, z największą obojętnością.