Strona:PL Waleria Marrené-Walka 271.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Skarby? powtórzyła, skarby? zkądże dowiedział się o nich?
Ale Placyd nie uznał za stosowne objaśniać jej w tym względzie; stał on ze zwykłą twarzą, ze spuszczonemi oczyma, tylko na ustach błąkał mu się przebiegły uśmiech.
— Pan chyba doczytałeś się o nich, wskazałeś mu gdzie ma szukać! zawołała panna Salicka. To niecnie, to haniebnie! zdradziłeś zaufanie mego ojca, on dowie się o tem!
Ten grad wymówek nie uczynił na Ziembie najmniejszego wrażenia.
— Uspokój się pani, wyrzekł tylko: gniewy ani wyrzuty nie zmienią położenia, trzeba umieć przyjąć to co się stało. Daremnie także straszysz mnie pani ojcem; nie wiadomo jeszcze, który z nas drugiego lękać się powinein.
Oktawia patrzała na niego z osłupiałemi oczyma; zdawało jej się, że jakiś robak ziemny przedzierzgał się nagle w groźnego smoka. Ostatnie słowa Placyda, fakta, o których wątpić nie mogła, dowodziły jej skrytej potęgi jego; wierzyła, że groźby i przepowiednie ziścić się mogą, więc w milczeniu padła na krzesło zasłaniając oczy przed strasznemi obrazami przyszłości. Placyd nie troszczył się o to; on widział, że była pokonaną. Teraz zaczynał się dla niego odwet za dni minione. Ten człowiek karmiony pogardą, tak obojętny na nią pozornie, zebrał w piersi nieskończoną żądzą zemsty. Spoglądał na Oktawię, jak gdyby każde jej westchnienie sprawiało mu rozkosz. Powiedział jej dość, by ją przekonać o swojej potędze; za mało by zrozumiała zupełnie ciemne zamiary jego.
Wreszcie Oktawia po długiej chwili podniosła głowę i spotkała jego gorące, zajadliwe wejrzenie.
— I czegóż pan chcesz więcej odemnie? spytała z trwogą prawdziwą.