Strona:PL Waleria Marrené-Walka 277.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Salicki nie omylił się na nich, bo mówił dalej trochę drzącym głosem:
— Właściciel Rawina nie potrzebuje służyć nikomu, zapewne zastanowiłeś się pan nad tem.
— Czyli inaczej mówiąc, pochwycił Ziemba pan odbierasz mi swoje interesa.
W tych słowach drgała jakaś nieokreślona groźba; ale Heliodor nie potrzebował zbytnio obawiać się Ziemby. Wiedział on wprawdzie jego zakulisowe sprawy, sprawy te jednak były tego rodzaju, że nie przynosiły zaszczytu zarówno pryncypałowi jak i agentowi, który się ich podejmował; mógł więc mieć słuszną nadzieję, że dla własnego dobra Placyd rozgłaszać ich nie będzie.
— Ja swoich interesów nie odbieram, odparł znacznie ułagodzony; pan sam sądzę nie będziesz miał na to czasu, a zresztą, dodał patetycznie: pan zdradziłeś moje zaufanie.
Widocznie Salicki żądał tylko maleńkiego słówka przeproszenia, by darować swemu agentowi mniemaną winę; ale Placyd nie chciał tego zrozumieć, patrzał na swego dawnego pana, będącego z nim teraz na stanowisku równości, ze skrywaną radością. Równości jednak było teraz za mało dla niego, on chciał od razu grozić i panować, dla tego też po chwili milczenia wyrzekł z wolna.
— Miałem też pana uprzedzić o rzeczy, która ważną być może.
Jego blade oczy wpijały się w Salickiego z tak osobliwem natężeniem, że ten przeczuł coś złego.
— Jakto! spytał z kolei: o czem pan chcesz mówić?
Ziemba obejrzał się, stali ciągle, a rozmowa mogła przedłużyć się bardzo, więc nie czekając zaproszenia, usiadł pierwszy i wskazał miejsce ex-pryncypałowi.
Ta śmiałość nie podobała się wcale Salickiemu i już miał przywołać Ziembę do porządku, gdy przypomniał sobie w samą porę jego nowe położenie, usiadł więc przy-