Strona:PL Waleria Marrené-Walka 280.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Rola Opatrzności była tutaj bardzo dwuznaczna, wszakże Placyd i temu nie przeczył.
— Nie będziesz chciał mnie gubić, powtarzał ojciec Oktawii, zapominając coraz bardziej o swojej wielkości, powadze i majestacie.
Ale Placyd otrząsł się z rąk jego.
— Gubić pana! zawołał gorzko; któż tu mówi o zgubie? Nie wiem jak pan postąpiłbyś w podobnym razie, ale ja, ja Placyd Ziemba, gotów jestem oddać panu ten dokument.
Mówił to drżącym głosem i umilkł nim wymówił cenę jaką na niego nakładał. Rzecz była ważna, ale cena była większa jeszcze.
Salicki czuł, że żądania jego będą straszne i nastało milczenie długie. Ci dwaj ludzie wzajem patrzali w oczy, jakby chcieli wyczytać najtajniejsze myśli ukryte na dnie ducha, i Salicki zobaczył w przeciwniku swoim nieubłagane postanowienie, a Ziemba trwogę, która wszystkie żądania możliwemi czyniła.
— Więc cóż pan chcesz za ten dokument? szepnął wielki człowiek powiatowy zupełnie pokonany.
Placyd zdawał się chwilę wahać i namyślać; jakkolwiek pragnienia jego były wyraźne, niewzruszone, szukał formy, w jaką miał je oblec: znał dość pana Heliodora by wiedzieć że forma u niego znaczyła więej niż istotarzeczy.
— Cóż pan chcesz? pytał coraz trwożniej Salicki, nie odbierając odpowiedzi.
Placyd podniósł czoło.
— Ja nie chcę nic wcale, odparł.
Ale mówiąc te wspaniałomyślne słowa, schował dokument do pugilaresu zamiast oddać go w niecierpliwe ręce wyciągające się ku niemu z takiem pragnieniem. Potem zaczął mówić zupełnie odmiennym tonem, jakby tamta sprawa ostatecznie załatwiona została.