Strona:PL Waleria Marrené-Walka 286.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zrozumieli się bez słów wyraźnych. Placyd nie potrzebował wypowiadać groźby; Salicki wiedział, że musi mu być posłuszny, bo bądź co bądź, nie mógł mieć za wroga Placyda Ziembe. Ten człowiek znający tajemnice jego interesów, zamiarów i środków, uzbrojony strasznym dokumentem, był za nadto niebezpieczny. Daremnie zagłębiał się w myślach, nie widział dla siebie drogi ratunku; agent dał mu doskonale do zrozumienia, że wszelkie układanie się z Oktawią było daremne, uczynił go odpowiedzialnym za odmowę, gdyby śmiała odmówić. A dumna dziewczyna, dla której marzył o najświetniejszem zamężciu, cóż powie na to?
— Ta myśl nadała inny kierunek niepokojom jego; nie wiedział nawet jak sformułować fakt, że Placyd Ziemba poważył się prosić o jej rękę.
W tej chwili właśnie drzwi się otworzyły, i jakby odpowiadając myślom jego, weszła Oktawia; ona także była blada bardzo, usta jej drżały nieznacznie.
— Pan Ziemba powiedział mi, że mnie potrzebujesz mój ojcze, wyrzekła spoglądając na niego niespokojnie.
— Ziemba, Placyd Ziemba, powtkrzyl Salicki, uderzając się ręką rozpacznie.
Ten ruch, postawa i zmiana twarzy ojca nie uszły jej baczności; zbliżyła się do niego gorączkowo.
— Co to ma znaczyć? spytała; tu się coś dzieje dziwnego, widzę to z twarzy twojej.
Pan Heliodor nie był w stanie odpowiedzieć, patrzał na córkę z prawdziwą boleścią.
— Mój ojcze, mówiła dumna panna przywiedziona także do ostateczności: ten Ziemba zaczyna zabierać za wiele miejsca, zapomina się, oddal go ojcze, ja nie chcę go widzieć więcej.
Na te słowa Oktawii boleść jego zmieniła się w przerażenie.
— I cóż on tobie zawinił? zapytał złamanym głosem.