Strona:PL Waleria Marrené-Walka 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale Oktawia omyliła się na znaczeniu tych wyrazów, i dla tego dodała podnosząc dumnie głowę:
— Ja wiem, że on ci jest potrzebny, wiem, że ci wiernie służy; wszakże to nie upoważnia go jeszcze do tego, by śmiał równać się zemną, by on...
Nie skończyła, rumieniec gniewu i oburzenia zarysował się na jej bladem licu.
Ten rumieniec był wymowny: spodziewała się, że ojciec ją zrozumie, że zawre gniewem przeciw nędznemu służalcowi, który nie umiał zachować się na właściwem miejscu przecież zamiast tego, Salicki wyrzekł głucho:
— Więc i ty już wiesz o tem, Oktawio?
— O czem mam wiedzieć! zawołała przerażona, by słowa ojca stwierdzały przewodnie Ziemby.
— O zamiarach Placyda.
— O zamiarach? powtórzyła z niepohamowanym gniewem: to ty nazywasz zamiarami! Mój ojcze, ja ciebie nie pojmuję. Cóż mogę mieć wspólnego z zamiarami jakiegoś Placyda Ziemby?
Jednak mówiąc to drżała; czuła, że coś złowrogiego wisiało w powietrzu, ze człowiek, o którym odzywała się umyślnie z taką pogardą, musiał działać na pewnych podstawach, rachował na poparcie tego właśnie, którego ona przeciw niemu wzywała.
Pan Heliodor milczał, bo i jakiemże słowem mógł się odezwać? czyż Oktawia nie miała słuszności? czyż ona tak piękna, tak świetna, tak dumna, mogła stać się pastwą Placyda?
Dla niej to milczenie równało się wyrokowi zguby.
— Mój ojcze, odezwała się po długiej chwili zbliżając się do niego: powiedz mi, co to ma znaczyć?
— Ma znaczyć, powtórzył zrozpaczony Salicki: że my, nasz majątek mienie i przyszłość zależymy dzisiaj od Placyda Ziemby.