Strona:PL Waleria Marrené-Walka 292.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

żył; tylko codzień trudniej mu było zejść ze schodów i wejść na nie za powrotem. Przecież ta hartowna natura nie poddawała się niemocy; pracował, chociaż ręka mu drżała, choć wzrok się ćmił i myśl co chwila wypowiadała posłuszeństwo.
Wreszcie wróciła Jadwiga; był to przelotny błysk szczęścia, smutna radość, jak wszystkie te, których czuje się znikomość.
Lucyan dogorywał widocznie. Oczy matki nieustannie w nim utkwione, mogły nie dostrzedz powolnej zmiany jego rysów, ale Jadwiga przeraziła się nią od razu. Lucyan niepodobny był już do do żyjącego człowieka, bałość jego lica stała się przezroczystą, on zdawał się raczej jasnym duchem, zabłąkany na ziemi. Przecież pogoda nie schodziła mu z czoła. Powitał Jadwigę długiem ściśnięciem ręki.
— Wróciłaś wreszcie, wyrzekł, patrząc na nią promiennem okiem: potrzebowałem ciebie.
Ale nie mówił dla czego ją wezwał, ona nie pytała, rozumieli się bez próżnych słów, duchy ich przemawiały do siebie, i była w nich owa miłość, która kruszy moc śmierci. I w obec zbliżającego się zgonu, w obec wiecznego sieroctwa, które ją czekało, oni jeszcze byli szczęśliwi tem uczuciem, które jednoczyło ich niczem nierozerwanym węzłem.
Tak mijały dni jedne po drugich, aż przyszła chwila w której ostatecznie siły młodego człowieka wypowiedziały mu posłuszeństwo. Z pomocą dwóch kobiet doszedł do ulubionego miejsca przy oknie, gdzie tyle razy siadali zimą z Jadwigą, patrząc na szare zimowe obłoki, i spojrzał po raz ostatni na to wszystko, co mu drogie było. Uczuł, że nadeszła godzina — ujął ręce matki i Jadwigi, a oczy ich dwóch zawisły nad nim pełne łez, chociaż usta siliły się na uśmiech daremny.
— Proszę was, wyrzekł, spoglądając na nie z nieskoń-