Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież jest twój ojciec, gdzież wszyscy? — zawołałem z despotyzmem człowieka nawykłego do rozkazywania.
Andzia potrząsnęła główką.
— Wszyscy są na pogrzebie pana hrabiego — szepnęła smutnie; mnie tutaj kazali pilnować czy pan nie będzie chciał czego.
Zakryłem twarz rękami. Na wstępie samem dawało mi się czuć sieroctwo. Chciałem zapłakać — nie mogłem. Piersi tłoczył mi ciężar nad siły.
W tej chwili nie zastanowiłem się nad tym niepojętym faktem, że opuścili mnie wszyscy tak dalece, że nawet nad chorym jeszcze, zlecono straż temu dziecku, jakby z miłosierdzia mul jakim żebrakiem. A Amelja? Amelja która mi wydarła ostatnie chwile ojca, czyż ona nie powinna była być przy mnie!
To wszystko przyszło mi na myśl później dopiero; wówczas, z mowy Andzi zrozumiałem to tylko, że w tej chwili właśnie odbywał się pogrzeb, że miejsce moje było przy trumnie zmarłego.
Powstałem z trudnością, ubrałem się nie zważając że nie pomyślano nawet o żałobnych dla mnie szatach, i wyszedłem. Służba cała była w rozstroju; nie znalazłem ani koni ani powozu mego. Czas naglił, głos dzwonów Śto Krzyzkiego kościoła odzywał się przeraźliwie aż w głębi ducha mojego. Spieszyłem Nowym Światem przeciskając się z trudnością przez tłumy zalegające ulicę. Potrzebowa-