Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Zrazu nie zrozumiałem tego; wszakże w tym smutnym dramacie śmierci, pierwsze miejsce mnie się należało prawem nieszczęścia. Cóż stanąć mogło pomiędzy mną a ciałem ojca? kto śmiał mnie od niego oddzielać? Ale wówczas ujrzałem tysiące spojrzeń skierowanych ku mnie, tysiące szeptów przebiegło powietrze. Wkoło mnie były wprawdzie twarze znajome; tylko wyraz tych twarzy tak różnym był od tego z którym zwykli mnie byli witać, żem nie wiedział, czy otaczało mnie grono przyjaciół czy też obcych ludzi. Z kolei spojrzałem po sobie; wówczas dopiero spostrzegłem żem nie był w żałobie. Ja jeden osierocony, nie nosiłem widomego znaku sieroctwa. Czyż to wystarczało by odłączyć mnie od grona krewnych, by pozbawić współczucia przyjaciół? A zresztą, jeśli tu uchybiłem formom przyjętym, czyjaż w tem była wina? Czy dla tego serce moje mniej zakrwawionem było?
Wówczas miałem jeszcze ośmnastoletnią naiwność; sądziłem, że świat może patrzeć w istotę rzeczy, a nie na zewnętrzną formę. Nie wiedziałem że ludzie widzą to tylko co chcą zobaczyć, to co im jest wygodnem i poręcznem. To wszystko leżało dopiero w przyszłości mojej, tego wszystkiego nauczyć mi się trzeba było.
Tak odprowadziłem zwłoki ojca do grobu. Pierwsze wrażenie opuszczenia ominęło mnie szybko;