Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Na te słowa krew gwałtownie uderzyła mi do twarzy, bo te minuty ostatnie, które mi ukradzione zostały, ciążyły mi na sumieniu.
— Nie, odparłem — nieszczęśliwy przypadek zrządził żem przybył za późno.
Twarz prawnika zasępiła się nieznacznie.
— Tak stało się i ze mną — mówił dalej; hrabia Juljusz czując zgon blizki, przysyłał po mnie; fatalność chciała że nie znaleziono mnie w domu.
Nie pojąłem wcale całego znaczenia tych słów, ale wspomnienia jakie one budziły, były mi tak bolesne, żem zakrył twarz rękami.
— Czy pamiętasz pan matkę swoją — pytał znów prawnik po chwilowej przerwie.
— Nie — odrzekłem — odumarła mnie dzieckiem; oto medaljon z jej wizerunkiem zapewne, który znalazłem na piersiach zmarłego.
Pochwycił medaljon i obejrzał go skwapliwie; obracał na wszystkie strony, jakby szukając daty jakiej lub imienia. Medaljon otwierał się rzeczywiście; był w nim promień kruczych włosów, i nic więcej.
— Matka pana była Hiszpanką — mówił przypatrując się minjaturze; — wszak prawda?
— Ja niewiem nic o matce mojej — wyrzekłem, ojciec nie wspominał o niej nigdy.
— Jakto! nawet panu?
— Nawet mnie.