Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale mnie chodzi o nie — mówiłem — ja nie wierzę by ojciec mój zostawił mnie na łasce losu; te papiery gdzieś są, gdzieś być muszą.
Masz pan słuszność — odrzekł jakby uderzony nową myślą. — Gdybyś nie był zupełnie prawym dziedzicem jego imienia i majątku, hrabia Juljusz byłby szukał sposobów zapewnienia ci ich za życia, byłby radził się doświadczenia mego, sporządził testament. Tak, to dla mnie w tej chwili jasne bardzo; te papiery gdzieś są, jeżeli...
— Jeżeli... — pochwyciłem niezdolny pojąć całej myśli jego.
— Jeżeli nie zostały zniszczone — dokończył tak cicho, żem więcej odgadł niż dosłyszał słowa które chciał powiedzieć.
— Nie! to być nie może! — zawołałem uniesiony pierwszym popędem serca; — on, brat mego ojca, on mógłby to uczynić?!
Domysł prawnika otwierał w duchu moim takie przepaście, żem w niego od razu uwierzyć nie mógł. W owej chwili, gdyby ojciec umarły powstał z grobu i zaparł się mnie, byłby mi jeszcze łaskę wyświadczył. Pragnąłem teraz przekonać się o nieprawości urodzenia mego, o wszystkiem co mogło oczyścić stryja z tego strasznego zarzutu, który nie ja mu czyniłem, ale nieubłagana loika faktów. Jam niechciał uwierzyć w podłość człowieka, którego kochać przywykłem. Jam nie mógł zrozumieć od