Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

dzoną mi krzywdę, ile za obaloną wiarę, za obłudną miłość, za zdradzone zaufanie ojca. Bo tutaj, w tej komnacie napełnionej dla mnie duchem zmarłego, wspomniałem sobie to ostatnie spojrzenie jego utkwione w brata i we mnie, z tak dojmującą siłą.
Przez chwilę mierzyliśmy się oczyma ze stryjem; aż on nie mogąc znieść wzroku mego, odwrócił głowę, i rzekł z całym spokojem na jaki się mógł zdobyć.
— Czego chcesz tutaj Kiljanie? wszakże adwokat mój musiał wyjaśnić ci dokładnie położenie. Czy namyśliłeś się przyjąć ofiary moje?
Milczałem szukając słów któremiby uczucia sformułować się mogły; ale on nie patrzał na mnie, nie widział wyrazu twarzy, a milczenie snać wytłumaczył opacznie, bo mówił dalej.
— Czy je znajdujesz zbyt małemi? w takim razie mów czego żądasz, chciałbym coś uczynić dla ciebie.
Bezwstyd tego człowieka przechodził wszelką miarę. Jak on śmiał w jednej chwili zapomnieć czem był dawniej dla mnie, i przemawiać w ten sposób! Sądził zapewne, że ma do czynienia z niedołężnem dzieckiem, rozpieszczonem zbytkiem i próżnowaniem, jakiem byłem wczoraj jeszcze. Ale nie odbierając odpowiedzi na tę dobrotliwą mowę, spojrzał na mnie z pod oka, i dostrzegł pewno źrenice moje pałające; bo powstał z nerwowym dreszczem,