Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiechem. Ale kobieta nie zważała na to; zasunęła się wgłąb powozu, chcąc ukryć może łzy cisnące jej się do oczów.
— Gdzież ma jechać? — spytał służący zamykając drzwiczki.
Kobieta zadrżała.
— Ja mu wskażę drogę — odparła niepewnym załzawionym głosem.
Służący uśmiechnął się znowu, szepnął coś dorożkarzowi, zauważył jego numer, i powóz wytoczył się z dziedzińca i zwrócił ku miastu.
Te wszystkie szczegóły nie uszły bacznego oka młodego człowieka, który znowu zbliżył się był do kraty tak, że mógł słyszeć zamienione wyrazy. Może też odgadł więcej jeszcze, bo stał w miejscu niepewny, wahający się; brwi jego gęste, w łuk zagięte ściągnęły się, zmarszczki wystąpiły na jasne czoło, a usta przybrały wyraz zaciętej, nieubłaganej woli. I ta twarz przed chwilą tak plastycznie spokojna, zatopiona w cichem marzeniu, odbijająca błękit niezmącony nieba, zmieniła się do niepoznania, stała się surową i groźną jak sprawiedliwość. Z rękami skrzyżowanemi na piersiach przechadzał się wkoło pałacu, odbywając straż jakąś, czekając na coś — i nie czekał długo. W niespełna pół godziny, taż sama dorożka powróciła próżna przed bramę dziedzińca, wyszedł tenże sam lokaj, a dorożkarz w zamian za rubla powiedział mu adres domu na Śto-Jańskiej