Strona:PL Waleria Marrene Morzkowska Bożek Miljon.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

obejrzał się wkoło, jakby szukając pomocy jakiej, dzwonka którymby mógł zwołać służbę.
— Nie lękaj się stryju — rzekłem cicho, bo głos wydobywał się z trudnością ze ściśniętej piersi, i zbliżając się, by lepiej mnie mógł usłyszeć. — Patrz jestem spokojny, jestem panem siebie; ja nie przyszedłem cię zabić, ja chcę tylko rozmówić się z tobą.
Teraz on z kolei milczał, szarpiąc niespokojnym ruchem batystową chustkę trzymaną w ręku.
— Stryju — rzekłem — ojciec umierając polecił mnie opiece twojej; jakżeś się z niej wywiązał?
Wyniosła twarz Feliksa zmroczyła się, chciał coś mówić, zaprzeczać; nie dałem mu na to czasu.
— Widziałem ostatnie spojrzenie umierającego; on polecał mnie tobie wzrokiem jeszcze, gdy już mówić nie mógł.
— To też — odparł stryj mój odzyskując panowanie nad sobą — powtarzam, chciałbym coś uczynić dla ciebie Kiljanie.
— Coś uczynić dla mnie! — zawołałem — strzeż się stryju! przyrzucasz szyderstwo do krzywdy. Obrawszy mnie z imienia i majątku, chcesz mi rzucić jałmużnę, choć wiesz dobrze iż jestem synem brata twojego. Tobie na to nie potrzebne były dowody; obejście się zemną jego i twoje, samo już za dowody wystarczyć mogło.